Wolność, wiara, Bóg Rozmowy o chrześcijaństwie

Książka Wolność, wiara, Bóg Rozmowy o chrześcijaństwie ks. Grzegorza Strzelczyka

Jeden z najodważniejszych polskich teologów w rozmowie z Anetą Kuberską-Bębas prowokuje do zmierzenia się z tym pytaniem i zaprasza na wyprawę w głąb chrześcijaństwa. W nowym świetle pokazuje prawdy pozornie doskonale znane oraz źródła i sens tych, o których myślimy rzadko lub wcale. Wszystko po to, byśmy odkryli, że „ku wolności wyswobodził nas Chrystus”.

Książka Wolność, wiara, Bóg Rozmowy o chrześcijaństwie ks. Grzegorz Strzelczyk

 

Chrześcijaństwo. Co to takiego?

I tu od razu zaczynają się schody. Bo słowo „chrześcijanie” pojawiło się w pewnym sensie jeszcze przed „chrześcijaństwem”, to
znaczy, zanim wśród uczniów Jezusa zaistniała wyraźna świadomość odrębności w stosunku do judaizmu. Nazwano ich tak
w Antiochii.

Oni sami siebie tak określali. Mówili o sobie, że są tymi, którzy należą do Chrystusa.

Tak, to możliwa interpretacja. Istnieje też druga: że nadano tę nazwę mesjańskiej sekcie wewnątrz judaizmu. „Chrystusowi”,
czyli wyznawcy określonego Mesjasza. To był pierwszy i podstawowy wyróżnik dla tych Żydów. Nazwanie ich christianoi, „mesjaszowymi”,
czyli przynależącymi do Mesjasza lub związanymi z Nim, było czymś naturalnym. Ale trzeba pamiętać, że właściwie „chrześcijanami” można by nazwać wszystkie grupy mesjańskie judaizmu.

Niekoniecznie te, które odwoływały się do Jezusa?

Jako że rozpoznawano różnych „mesjaszy”, możemy założyć, że ta nazwa mogłaby się odnosić do ich wyznawców. Szybko jednak
została zarezerwowana dla wyznawców Jezusa. Zwłaszcza wtedy, kiedy chrześcijanie — wypchnięci nieco przez samych Żydów —
wychodzą „na zewnątrz” i stają się samodzielnym nurtem odłączonym od Synagogi. Ten proces rozpoczął się w I wieku, a w II wieku
się dopełnił. Odtąd można mówić, że chrześcijanie ta grupa religijna, która wyznaje Jezusa jako Chrystusa (Mesjasza). Ale ona jeszcze
i wtedy nie była jednorodna.

Być może, gdy nie było jeszcze „chrześcijaństwa” jako odrębnego systemu religijnego, a jedynie istnieli „chrześcijanie”, łatwiej było dostrzec, że Jezusowi zależało przede wszystkim na spotkaniu człowieka z Bogiem. Dlaczego później ta relacyjna perspektywa przestała być w chrześcijaństwie najważniejsza?

Kiedy Kościół zaczął być masowy i chrześcijaństwo stało się siłą społeczną i polityczną, bycie chrześcijaninem, czyli osobiste zaangażowanie,
zaczęło schodzić na dalszy plan. Niestety taka jest konsekwencja rozwoju liczebnego, ale też związanego z nim przekształcania się samego chrześcijaństwa. Z religii, która przez pierwsze trzy wieki funkcjonowała właściwie jako grupa sprzeciwu wobec panującego porządku, stała się ona grupą dyktującą warunki. To naturalne, że pod prześladowaniami, gdy za to, co się wyznaje, grozi śmierć lub życie na marginesie społeczeństwa, osobista motywacja jest o wiele ważniejsza. Trzeba się wysilić. Oczywiście, natężenie prześladowań było bardzo różne w zależności od czasu i miejsca, ale ich perspektywa widniała stale na horyzoncie. Dopiero w IV wieku po Chrystusie to chrześcijanie zaczęli politycznie dominować. I wtedy chrześcijaństwo przez wielu było postrzegane jako partia, do której warto się zapisać.

Wreszcie korzystnie było być chrześcijaninem, a po pewnym czasie niekorzystnie było nim nie być…

Niestety wtedy chrześcijaństwo, jako siła kulturowo-polityczna, która zrodziła się z chrześcijan wyznających wiarę w Jezusa,
w wielu kwestiach, zwłaszcza tych publicznych, powiązanych z polityką, oderwało się od Ewangelii. Zaczęło używać narzędzi,
które trudno powiązać z Jezusem, jak przemoc czy prześladowania tych, którzy myślą inaczej. To pokusy związane z władzą, a chrześcijanie
dostali wtedy dużo władzy…

Co to znaczy, że chrześcijanie dostali dużo władzy?

Publiczny charakter religii w starożytności wiązał się z tym, że funkcjonariusze kultu blisko współpracowali z władcami, mieli
wpływ na ich decyzje. Z kolei władcy usiłowali sobie zapewnić „rząd dusz”, zaskarbiając — różnymi sposobami — przychylność
religijnych liderów (ewentualnie pozbywając się nieprzychylnych). Niektórzy biskupi niestety bardzo szybko dali się wplątać
w rodzaju układy, stając się klientami władców. Widać to już w bezkrytycznym stosunku niektórych współczesnych do cesarza
Konstantyna — wychwalali go bez żadnego umiaru. Utrzymanie dystansu do władzy — na różnych szczeblach — nie było łatwe, bo
wymagało nieraz od biskupów reakcji krytycznych. Święty Ambroży w IV wieku zabronił wstępu do kościoła cesarzowi Teodozjuszowi,
nim ten nie odbędzie pokuty za zbrodnię na mieszkańcach Tesaloniki. Nie wszystkich jednak było stać na takie gesty. Niektórzy biskupi otrzymali wówczas nawet przywileje urzędników cesarstwa. Biskup nagle stawał się reprezentantem władzy świeckiej. To był bardzo niedobry układ. Biskup — wybrany przez wspólnotę, aby w niej służyć — zyskiwał władzę, która nie pochodziła od Ducha Świętego, od wspólnoty ani ze święceń. Pochodziła z nadania cesarskiego. To wpłynęło na myślenie o Kościele na długie wieki.

W historii chrześcijaństwa sojusz ołtarza z tronem ołtarzowi nie służył nigdy. A jednak elity chrześcijańskie z propozycji tego sojuszu korzystają…

Myślę, że pokusa władzy nigdy nie oddala się od człowieka, ona po prostu jest ludzka, zatem grozi każdemu, także chrześcijanom.
Co gorsza, kiedy wchodzimy w przestrzeń, w której możemy posługiwać się motywacją religijną, sytuacja jeszcze się komplikuje.
Mówimy tak: jest jeden Bóg, my jesteśmy Jego sługami, a wszyscy inni są poganami albo wierzą źle; my im niesiemy zbawienie,
czyli coś najcenniejszego, więc powinniśmy wykorzystywać do tego wszystkie środki. Rozumowanie wydaje się słuszne. Problem
polega jednak na tych „wszystkich środkach”. Czy rzeczywiście każdy chwyt jest dozwolony? Był taki czas, kiedy Kościół w to wierzył.
Wtedy chrześcijaństwo było wprowadzane decyzją władcy przy użyciu siły. Musimy się z tym zmierzyć: niestety nie wszędzie
Ewangelia została zaniesiona mocą przekonywania Ducha Bożego, posługiwaliśmy się także przemocą. My, chrześcijanie
w Polsce, po trochu wywodzimy się z takiej ewangelizacji, więc ociągamy się z oceną, czy to było do końca złe.

Trudno sobie wyobrazić, że kiedy Jezus mówił: idźcie i nauczajcie wszystkie narody…

…to myślał na przykład o metodach, które zastosowaliśmy, szerząc chrześcijaństwo w Ameryce.

Albo myślał o tym, że w Europie ma być ono państwowo, odgórnie narzucane. W taki sposób przecież do Polski dotarło
chrześcijaństwo.

Przykłady można niestety mnożyć. Oczywiście nie wszystko było złe. Byli tam też święci, którzy przemocy nie używali. Na szczęście
w procesach historycznych nie wszystko jest ciemne i złe. Takie postacie jak Cyryl i Metody jaśnieją.

Tak, ale to nie ich misja ewangelizacyjna ostatecznie dała nam chrześcijaństwo, tylko ta o charakterze politycznym.

To prawda, ale trzeba wszakże pamiętać, że związki między nimi są bardzo złożone. Na przykład, kiedy się dokonywała ewangelizacja
Galii za sprawą Marcina z Tours, to on działał mocą swojego autorytetu, bez żadnej siły poza własnym słowem. Co prawda
stosował też jakiś rodzaj przemocy, bo przecież burzył po kolei pogańskie świątynie. Robił to jednak w obecności wyznawców
starych kultów i do pewnego stopnia za ich zgodą. Oni mogli go w każdej chwili wyrzucić albo nawet zabić.

Myślę, że nie przypadkiem najgorzej bywało w tych okresach, kiedy się najmniej czytało Biblię. Im bardziej podstawowe doświadczenie
chrześcijańskie — przechodzące przez księgi święte i liturgię — oddalało się od ludzi, tym bardziej Kościół był podatny na wykorzystywanie środków niegodziwych.

Dlaczego?

Bo nie było kontroli społecznej. Jeżeli brakowało żywej świadomości wiary u chrześcijan „na dole”, to skąd ci „u góry” mogli
mieć inną mentalność? Robili, co im się podobało. Nie przypadkiem odnajdujemy szczyt tego zjawiska u schyłku średniowiecza
i w okresie renesansu, kiedy niewielu biskupów w Europie w ogóle zajmowało się duszpasterstwem. Tytuły są bezpośrednio dziedziczne
albo pozostają w rodzinie.

Co się stało wtedy z Kościołem?

To było jedno z pytań, które postawiła reformacja. Wbrew pozorom ten impuls był ożywczy, nie byłoby Soboru Trydenckiego bez
protestu Lutra.

Tylko że Trydent to nie Sobór Watykański II. Trydent nie odpowiadał na wyzwania swojej epoki w sposób biblijny.
Tymczasem w średniowiecznej Europie wyraźne jest społeczne oczekiwanie powrotu chrześcijaństwa do korzeni, czyli
Ewangelii. Prawie nikt nie ma do niej jednak dostępu. Bez znajomości tego faktu nie da się zrozumieć, dlaczego ruchy
reformacyjne stały się tak atrakcyjne, a reformacja w niektórych krajach zyskała przewagę. Kościół niestety pozostał trochę głuchy na potrzeby wiernych.

Nie do końca. Rzeczywiście bano się otworzyć Pismo Święte. Na Trydencie ten strach widać. Ale jest druga strona Trydentu, to
znaczy próba zagonienia księży i biskupów do głoszenia słowa Bożego, do kazań. Owszem, obawiano się dać szeregowym wiernym
dostęp do ksiąg, bo bano się jeszcze większego rozdrobnienia chrześcijaństwa przez błędne interpretacje, które mogły się w ten
sposób rodzić. To był strach przed sola Scriptura, a właściwie przed zasadą, że Pismo Święte samo się interpretuje. Rdzeniem
duszpasterskiej reformy Trydentu jest zaś to, że odtąd księża mają siedzieć w swoich parafiach, biskupi w swoich diecezjach i zajmować
się głoszeniem słowa Bożego, katechizacją. I trzeba formować księży, żeby byli do tego głoszenia zdatni.
Niestety przyznać trzeba, że nie był to skutek przejęcia się krytyką reformatorów, chociaż podczas Trydentu bardzo wielu biskupów
rozumiało, o co toczy się gra. Bardziej obawiano się strat terytorialnych i politycznych, które niosła ze sobą reformacja. Ruch w stronę zmian w duszpasterstwie jednak się dokonał. Wystarczy przypomnieć postać św. Karola Boromeusza, który początkowo idealnie
uosabiał wcześniejszą, niezbyt chlubną praktykę. Miał zrobić normalną karierę kościelną — jako krewny papieża został kardynałem
w bardzo młodym wieku. Ale widocznie gdzieś tchnął Duch Boży i nagle ten człowiek angażuje się po stronie zmian — już na soborze,
a potem w swojej diecezji. Miast ucztować i polować, siada na koń i jeździ na wizytacje parafii, aż po przełęcz św. Gotarda, czyli głębokie
Alpy. Działo się więc coś i po stronie katolickiej, nurt odnowy rozprzestrzeniał się szeroko. Reformacja była bez wątpienia traumą
dla Kościoła, ale rozpoczęła proces jego powrotu na normalne tory, to znaczy wyzbywania się władzy. Tę traumę przeżywamy niestety
do dzisiaj, wciąż są podziały. Nie chcę więc powiedzieć, że Duch Święty tak chciał. Ale Duch Święty ewidentnie czegoś wtedy chciał.

Pewnie tego samego, czego chce zawsze.

Pewnie tak, ale chrześcijanie odczytywali to wówczas z trudnością. W efekcie mamy podział Kościoła, ale mamy także zwrot. Od
Trydentu Kościół zaczął iść w nieco innym kierunku. Powoli biskupi powracają do działań duszpasterskich. Rusza proces formacji
duchownych w seminariach, co wpływa na poprawę jakości nie tylko ich technicznego przygotowania do posługi, ale też poziomu
moralnego i duchowego. Nie przypadkiem dzisiaj mamy najwyższy — może z pominięciem pierwszych trzech—czterech wieków —
poziom życia moralnego kleru. To może dziwnie zabrzmi, ale jeśli spojrzymy na statystyki, nigdy nie było tak dobrze. I na poziomie
papiestwa, i na poziomie duchowieństwa. Ostatnia seria świętych papieży jest tego potwierdzeniem.

(fragment książki Wolność, wiara, Bóg Rozmowy o chrześcijaństwie księdza Grzegorza Strzelczyka wydanej nakładem wydawnictwa WAM a dostępnej w księgarni internetowej e-religijne.pl)