Diabeł nie znosi bezinteresownej miłości Boga do stworzenia. Wbrew pozorom głównym celem jego działania jest niedopuszczenie do tego, aby człowiek rozpoznał miłość Boga, przyjął Jego darmową łaskę i wydawał owoce.
Spróbujmy zapytać, jakie reakcje budzą się w nas, gdy słyszymy słowa Jezusa: „Bądźcie więc wy doskonali jak doskonały jest Ojciec wasz niebieski” (Mt 5,48). Czy jest to uczucie gęsiej skórki i przerażenia, czy raczej pełen tęsknoty pokój? A gdy czytamy o jedynym warunku, jaki musi spełnić człowiek, aby stać się uczniem Jezusa, mianowicie pozostawić za sobą wszystko, co ma, nadto znienawidzić ojca, matkę i samego siebie, to czy czujemy radosne przyzwolenie? A może opanowuje nas zmieszanie, opór i poczucie, że to chyba nie my jesteśmy adresatami tego wezwania? Jeśli doświadczamy tego typu trudności, możemy być pewni, że wszystko jest z nami w porządku. Z prostego powodu. Ewangelii nie da się przyjąć i wdrożyć w życie siłami, którymi dysponujemy z urodzenia. Wszyscy bowiem pragniemy zachować życie. Lubimy rzeczy dobre i przywiązujemy się do nich. Tylko miłość, która przekracza dobra tego świata, może w naszym sercu stworzyć przyczółek wolności konieczny do rzeczywistego przyjęcia wymagań Ewangelii.
Jeśli chcesz
Jezus do niczego nas nie zmusza. Ciekawe, że w ewangeliach niemal w ogóle nie formułuje zakazów i nakazów: „musisz”, „powinieneś”, „trzeba”, którymi tak często poganiamy i mobilizujemy samych siebie. Słowa te uwielbiają również kaznodzieje, nauczyciele i rodzice. Dlaczego? Ponieważ w powszechnym odbiorze kojarzą się przede wszystkim z zewnętrzną motywacją, z prawem spisanym, z poczuciem niechcianego obowiązku. Łatwiej coś narzucić, wzbudzić presję i skłonić kogoś do powzięcia określonych kroków, niż przemówić mu do serca. Taka strategia działa jednak dopóty, dopóki nie zniknie „zewnętrzny” poganiacz. Dlaczego dzisiaj spotykamy coraz więcej ludzi ochrzczonych, którzy chodzili do kościoła w Polsce, a gdy wyjeżdżają za granicę, nagle porzucają mszę świętą? Czy brakuje im czasu? Doba raczej się nie skróciła. Często nie mają żadnej innej motywacji poza narzuconą przez rodziców, społeczeństwo i otoczenie.
Tymczasem jeśli Jezus czegokolwiek od nas oczekuje, zwykle mówi wprost: „Przebaczajcie, dawajcie, módlcie się”. Zakłada jednak, że człowiek będzie tak czynił po uprzednim opowiedzeniu się za Mistrzem. Dlatego Chrystus woli używać czasownika „chcieć”, który bardziej określa naszą wewnętrzną motywację. Dotyka strun ludzkiej wolności, konieczności poznania i osobistego, głęboko uzasadnionego wyboru. Zanim będziesz musiał coś zrobić, to najpierw świadomie wybierz. Jezus do każdego człowieka zwraca się w trybie warunkowym, a nie rozkazującym: „Jeśli kto chce iść za Mną…” (Łk 9,23). Kiedy bogaty młodzieniec przychodzi i pyta, jak ma postępować, aby wejść do nieba i być doskonałym, słyszy z ust Jezusa: „Jeśli chcesz osiągnąć życie, jeśli chcesz być doskonałym…” (Mt 19,17.21). Istnieje więc różnica między „musieć” i „chcieć”, którą podkreśla także współczesna psychologia. Jeśli wszystko musimy i powinniśmy, możemy nie dać rady.
Wymagania dla herosów
Co najbardziej zniechęca gorliwych chrześcijan idących do Boga, a tych, którzy chcieliby przyłączyć się do Kościoła, skutecznie odstrasza od powzięcia takiej decyzji? Myślę, że jest to sprowadzenie chrześcijaństwa do moralności, a dokładniej do moralizatorstwa, które swoją siłę opiera na zewnętrznej dyscyplinie i próbie wyciśnięcia z człowieka tego, czego w nim nie ma. Jest to Ewangelia na opak. Cały mechanizm zakorzenia się w takim przekazie wiary i wychowaniu religijnym, w którym za mało pojawia się dobrej nowiny o tym, kim jest i co czyni dla nas Bóg, a za dużo dobrych rad i długiej litanii wymagań, które odgórnie nakłada na nas wola nieba. Przesadny bądź główny akcent kładzie się na to, co człowiek powinien i musi zrobić. Niemal wszystko uzależnia się od spełnienia zewnętrznego prawa i religijnych rytów, natomiast niewiele energii poświęca się na to, aby uświadomić wierzącym dary, które już otrzymali od Boga. Ten niebotyczny wysiłek „wychowawczy” zmierza do utwierdzenia nas w przekonaniu, że to nie Bóg kładzie pierwszy kamień, lecz my. Jednakże przy pierwszym zderzeniu z murem własnej słabości słuchacze dochodzą do wniosku, że te wygórowane wymagania są dla herosów, a nie dla zwykłych ludzi. Duszpasterze, widząc tę niemoc w sobie iw innych, wygładzają chrześcijański radykalizm, dopasowując go do naszych ograniczonych możliwości. Trudne sprawy zostają przemilczane, aby nie zrażać wiernych. Co więcej, wersję „mini” napędza przekonanie, że w gruncie rzeczy człowieka można zmienić, a przynajmniej jakoś ucywilizować, gdy zacznie skrupulatnie zachowywać prawo zewnętrzne. Stworzy się wówczas porządnego chrześcijanina. Z grubsza jednak chodzi o poprawienie naszego zachowania, nieznaczne ujarzmienie naszych popędów, zneutralizowanie ciemności, osłabienie naszych pierwszych odruchów. Moralizm wtłacza wierzącego w ustalone kanony i standardy, a przy tym zwalnia go od wysiłku rozeznawania woli Boga. Przecież w prawie wszystko podane jest na tacy. Wystarczy wcielić w życie istniejące ogólne przepisy. Na przykład wszyscy powinni codziennie odmawiać pacierz lub różaniec. Końcem tego może być jednak rozczarowanie lub brak postępu, ponieważ w Ewangelii znajdziemy tylko ogólną regułę, abyśmy się modlili, lecz na próżno szukać tam szczegółowych wytycznych, jak często, w jakiej formie i gdzie należy się modlić. Skutkiem tego w praktyce bycie chrześcijaninem niewiele się różni od innych dróg życia. Sprowadza się jedynie do chodzenia do kościoła, sporadycznego przyjmowania sakramentów i okazjonalnej modlitwy. Reszta, czyli postawy, sposób myślenia i reagowania, pozostaje nienaruszona. Nadal obowiązuje naturalna i w dużej mierze dobra moralność, którą kierują się również osoby niewierzące. Można wtedy żyć na całkiem przyzwoitym poziomie, ale niekoniecznie zgodnie z tym, czego oczekuje od nas Chrystus.
Taktyka diabła
Święty Ignacy Loyola pomógł mi kiedyś zupełnie inaczej spojrzeć na tę sprawę. Uczy bowiem, że droga doskonałości chrześcijańskiej nie rozpoczyna się od czynów, lecz polega na odkrywaniu, poznawaniu i przebudzeniu z duchowej śpiączki. Być może nie zdajemy sobie dostatecznie sprawy z tego, że diabeł nie znosi bezinteresownej miłości Boga do stworzenia. Wbrew pozorom głównym celem jego działania jest niedopuszczenie do tego, aby człowiek rozpoznał miłość Boga, przyjął Jego darmową łaskę i wydawał owoce. Dopina swego, gdy wierzący popada w zniechęcenie. Wszelkie fortele są tutaj dozwolone.
Najłatwiejsze jest skłonienie ludzi do grzechów dużego kalibru, które odcinają ich od źródła miłości. Jednak wśród osób. które nie popadają w ciężkie grzechy i starają się iść drogą przykazań, nie jest to najbardziej powszechny sposób działania ciemności. Jeśli misją chrześcijanina jest bycie solą ziemi i światłem świata, czyli wydawanie owoców, które rodzą się z wewnętrznej przemiany, to właśnie na tym polu diabeł dwoi się i troi, aby zapobiec rozprzestrzenianiu się dobra w świecie.
Można nie czynić zła, ale równocześnie nie czynić za wiele dobra. By osiągnąć taki efekt, zły duch próbuje się wtedy pod. szyć pod samego Boga, pod pobożność, światłość, ukrywając swoje prawdziwe oblicze.
W Ćwiczeniach duchowych św. Ignacy dość szczegółowo opisuje, jaką taktykę stosuje wówczas zło. Otóż dla dobra sprawy diabeł godzi się nawet na cierpienie i odroczoną gratyfikacje W tym wypadku grzech ma swoją drogę rozwoju, ponieważ kusiciel idzie najpierw zgodnie z duszą wierną, a potem dopiero stawia na swoim” (CD, 332). Pokusy nie przybierają oczy wiście gwałtownego, natarczywego charakteru, bo mogłyby zostać szybko zdemaskowane. Są ledwo zauważalne, łudząco podobne do dobra, łagodne, tak aby upodobnić się do działania Ducha Świętego. Zły duch „podsuwa myśli pobożne i święte, dostrojone do takiej duszy sprawiedliwej”, czyli towarzyszy wierzącemu w jego dobrych wysiłkach, sprzyja jego dobrym zamiarom. Potem „powoli stara się ją doprowadzić do swoich celów, wciągając duszę w ukryte swe podstępy”. Na czym polega ten przewrotny mechanizm?
Pozór dobra odsłania swoje oblicze najpierw w tym, że człowiekowi stopniowo zamazuje się pierwszeństwo Boga we wszystkim. W moralności chrześcijańskiej bez wątpienia chodzi o to, byśmy stawali się lepsi, ale nie sposób tego zrealizować bez uznania, że jesteśmy bezinteresownie kochani. Żyjemy podpięci do źródła. Diabeł, nazwany przez Jezusa „ojcem kłamstwa i zabójcą od początku” (por. J 8,44), odrzuca miłość, która daje pierwsza, nawet jeśli nie otrzyma nic w zamian. Jakie więc kłamstwo diabeł sączy z wolna do serc postępujących w wierze? że Bóg jedynie żąda i zabiera człowiekowi to, co najcenniejsze, a o wszystko trzeba Go ciągle prosić. Miłość Boga obarczona jest spełnieniem określonych warunków. Jeśli chcemy jej do
świadczyć, musimy na nią zapracować.
Nic z tych rzeczy. W Ewangelii według św. Jana, która moim zdaniem jest najgłębszą refleksją nad tajemnicą Bożej miłości, nie znajdziemy szczegółowych wskazań moralnych. Pojawiają się jedynie ogólne zachęty do miłości Boga i bliźnich. Natomiast wszystko w niej zmierza do tego, aby nie tyle uwierzyć, że Bóg istnieje, lecz uwierzyć w to, jaki Bóg jest. Kluczem do zrozumienia tajemnicy Boga w tej Ewangelii są słowa „dawać” i „dar”. Najdobitniej określają one działanie Ojca, Syna i Ducha Świętego względem ludzi. I tak Ojciec daje światu Syna (J 3,16), życie Synowi (J 5,26), prawdziwy chleb z nieba (J 6,32), Ducha Świętego Pocieszyciela (J 14,16). Syn daje wodę żywą, czyli Ducha Świętego (J 4,10), swoje Ciało za życie świata (J 6,51), pokój (J 14,27), nowe przykazanie miłości (J 13,34). Natomiast Duch Święty przypomina nam i przekazuje wszystkie dary Ojca i Syna. Nie są to jakieś rzeczy, lecz sam Bóg. Święty Jan uważa, że wszczepienie uczniów w Boga zaczyna się już na ziemi, a nie po śmierci.
Równocześnie niezwykle urzekające jest to, że Jezus w swojej ostatniej modlitwie przyjmuje uczniów jako dar od Ojca (J 17,6), nie zawsze łatwy, wszak apostołowie nie należeli do ludzi doskonałych i nieskazitelnych. Wymagali jeszcze oczyszczenia, upiększenia, odpowiedniego ukształtowania. To samo dotyczy nas. Jesteśmy darem dla Syna. Śladem tej prawdy jest wspaniała prośba z Trzeciej modlitwy eucharystycznej, w której wołamy: „Niech On (Duch Święty bądź Syn] uczyni nas wiecznym darem dla Ciebie, abyśmy otrzymali dziedzictwo z Twoimi wybranymi”. To niesamowite, że Ojciec przyjmie każdego z nas jako dar iw odpowiedzi, niejako z wdzięczności i radości, udzieli nam pełni życia wiecznego. Nie musimy się więc spinać, wiedząc, że
zasadnicze prace „renowacyjne” wykonuje w nas Duch Święty, my możemy co najwyżej Mu pomóc i nie przeszkadzać.
Batalia Jezusa w Ewangelii według św. Jana nie rozgrywa się o to, by ludzie upomniani przez Niego przestali na zawołanie grzeszyć. Pragnie On, aby najpierw uwierzyli, że Bóg jest dla ludzi darem. Ze strony człowieka wymaga się jedynie przyjęcia tego daru. Celnie i zwięźle istotę ewangelicznej wiary wyraził Hans Urs von Balthasar: „Uznanie pierwszeństwa Bożej miłości nad naszą nazywa się wiarą. A wiara oznacza gotowość do przyjęcia miłości Boga jako dar”. Porównując nasze życie do statku płynącego po morzu, na którym kapitanem jest Trójca Święta, możemy powiedzieć, że nikt nie każe nam stać za sterem okrętu. Nie musimy też dmuchać w żagle albo wiosłować jak galernicy. Bóg pragnie tylko, byśmy do Niego dołączyli. Wierzyć oznacza zaryzykować wejście na pokład. Jeśli już postawimy tam naszą nogę, Duch Święty zajmie się dmuchaniem, Jezus wyznaczy kurs i będzie kierował statkiem, a nam przydzieli takie zadanie, które będziemy w stanie na siebie wziąć. I tak wspólnie dopłyniemy do Ojca.
Zmęczeni Ewangelią
Druga forma diabelskiego pozoru dobra kryje się w tym, że w pewnym momencie w naszej pielgrzymce do Boga na czoło wysuwa się nasz osobisty wysiłek. Ponieważ chcemy się wykazać, udowodnić, że nie jest z nami aż tak źle, próbujemy jakoś przekonać Boga, że będziemy jeszcze lepsi. To, niestety, antyczna skaza po upadku Adama i Ewy, którą mamy zapisaną w naszym DNA. Podświadomie sądzimy, że skoro nabroiliśmy, to teraz musimy wszystko sami naprawić, czyli opatrzyć swoje rany, wygoić je, stanąć znowu na własnych nogach, a potem wziąć się do roboty i pokazać, jak wiele jeszcze możemy. Gdy pokusa trafi na ten podatny grunt, gdy wola służenia Bogu już się w nas umocniła, wtedy zły duch dąży do wyśrubowania wymagań i fałszywej gorliwości, aby człowiek wierzący nie zważał na własne możliwości, słabości, czas dojrzewania, a także nie dostrzegał konieczności pomocy z góry. Niby od niechcenia, ale jednak łypie okiem na innych, oczekuje natychmiastowych owoców, walczy zawzięcie ze swoimi słabościami. Nagle pragnie zrobić więcej niż aktualnie potrafi. Zaczyna się odsuwać od realiów, od dobrych zobowiązań, które już podjął. Na przykład ktoś pod wpływem rekolekcji zdecydował, że codziennie będzie chodził na mszę świętą, nie licząc się ze swoimi obowiązkami rodzinnymi. Sądzi, że tak chce Bóg, bo cóż może być złego w uczestnictwie w codziennej Eucharystii? W Ewangelii według św. Jana Jezus czyni siedem znaków. We wszystkich powtarza się pewien niezmienny wzorzec. Jezus nie wyczarowuje wina, lecz najpierw każe nalać sługom wody do stągwi. Chleby i ryby nie spadają z nieba, lecz Chrystus dzieli to, co przynoszą Mu uczniowie, nawet jeśli w ich oczach to jest „nic”. Nie sprawia, że kamień u grobu Łazarza sam się przesuwa, lecz nakazuje, aby ludzie go usunęli. Ślepemu poleca, aby poszedł i obmył oczy w sadzawce, a apostołów prosi, aby wypłynęli na połów i zarzucili sieci. Z jednej strony wszystkie te czynności nie są trudne. Nie wysysają z człowieka resztek energii. Z drugiej strony domagają się ufności. Natomiast w kościelnym moralizmie zaburzamy tę hierarchię. W naszej głowie (bo w praktyce i tak niewiele z tego wychodzi) rzucamy się z motyką na słońce, mniemając, że właśnie tego żąda od nas Bóg. Zamieniamy się miejscami. Oczekujemy, że Jezus odwali kamień od grobu, a my własnym wysiłkiem i silną wolą wywołamy zmarłego. Jest to rozpaczliwa próba, która prowadzi donikąd. Powoduje jedynie frustrację, a ostatecznie zniechęcenie.
W czym więc wyraża się nasza współpraca z Bogiem, który przychodzi pierwszy? W gotowości przyjęcia i przyswojenia Jego mocy. W codzienności oznacza to, że do nas należy podejmowanie modlitwy, przyjmowanie sakramentów, unikanie pewnych okazji do grzechu i ćwiczenie się w czynieniu dobra. Bez dwóch zdań takie aktywne zaangażowanie w osiąganie doskonałości pociąga za sobą konieczność zostawienia tego czy tamtego. Nie obejdzie się bez zaufania, że te proste akty mają sens, nawet jeśli nie od razu widzimy owoce. Doskonałość chrześcijańska jest też zawsze drogą przez słabość i darem. Jeśli tego nie zaakceptujemy, zamęczymy się Ewangelią.
DARIUSZ PIÓRKOWSKI – ur. 1976, jezuita, ukończył filozofię w Krakowie i Boston College oraz teologię w Warszawie; rekolekcjonista i duszpasterz Niedawno ukazała się jego najnowsza książka Nie musisz być doskonały (WAM). Mieszka w Zakopanem.
„W drodze” nr 7/2019 (551)